MOTOCYKLEM DO GRUZJI CZ. II

Promowe przejście graniczne Ukraina – Rosja w miejscowości Kerch

Jest przedpołudnie, gdy docieramy na miejsce. Kolejka ma około 100 metrów, niestety nie da się jej ominąć, więc grzecznie stoimy. W międzyczasie idę do budynku zapytać, gdzie można kupić bilety na prom. Podchodzę do okienka i pytam, pani odpowiada, że jeżeli chcę kupić bilet, to mogę to zrobić tutaj, ale muszę mieć żeton, który rozdaje pani przy szlabanie. Idę zatem z powrotem do kolejki i szukam pani spod szlabanu. Pytam pogranicznika:

– Gdzie jest kobieta, co rozdaje jakieś żetony?
– Pije kawę w bufecie, trzeba poczekać! – odpowiada pogranicznik.

Po około kwadransie podchodzi pani i wręcza mi żeton. Idę z nim kupić bilety, tym razem nie ma problemu. Mam 4 bilety dla siebie i dla chłopaków.

Procedury, procedury…

Dojeżdżamy wreszcie do szlabanu, gdzie zostają sprawdzane paszporty – kilka stempli i ruszamy dalej w kierunku wjazdu na prom. Niestety, po 200 metrach znowu nas zatrzymują, tym razem na kontrolę techniczną pojazdów. Po kolejnych 30 metrach odbywa się mierzenie długości pojazdów, a za następne 10 metrów zatrzymuje nas człowiek, który daje sygnał, kiedy można wjechać na prom. Mija kilkanaście minut, gdy otrzymujemy zgodę na wjazd. Procedury jak w największym porcie lotniczym świata!

Przez Cieśninę Kerczeńską prom płynie niespełna 40 minut i dobija do wybrzeża po stronie Federacji Rosyjskiej. Zjeżdżamy z promu i zaczyna się powtórka z biurokracji. Auta ustawiają się przy budynku kontrolnym, następnie wszyscy wysiadają z pojazdów i kierują się do małego okienka, gdzie rozdawane są deklaracje z żetonami (do dziś nie wiem, czemu służą te żetony). Wypełniamy deklaracje, które są tylko w cyrylicy, więc papiery uzupełniamy wspólnymi siłami. Oddajemy je w okienku obok, przejeżdżamy 20 metrów i tłumaczymy się z bagaży. W międzyczasie wypełniamy voucher wizowy, który znów gdzieś oddajemy. Kasują nas na jakieś 50 złotych za obsługę i już moglibyśmy jechać, ale okazuje się, że trzeba jeszcze odebrać papiery z okienka, które jest na wysokości pasa – żeby coś tam załatwić, trzeba klęczeć jak przy konfesjonale. Jak ja sobie cenię układ Schengen!

Biurokracja za nami – czas na kemping

Po 6 godzinach jesteśmy w Federacji Rosyjskiej. Głodni, zatrzymujemy się pod pierwszym lepszym sklepem i robimy zakupy. Zbliża się zmierzch, więc trzeba ogarnąć spanie. Po kilku dniach na plaży Kosmonautów dobrze byłoby znaleźć coś z prysznicem. Nadal jesteśmy nad Morzem Azowskim i co rusz mijamy bilbordy kempingów. Odbijamy w szutrową drogę na jeden z nich. Przed nami leniwym tempem jadą dwie Łady z opuszczonymi szybami i kasetą Ruki Vierch puszczoną na pełną głośność, jaką kasetowa technologia pozwalała.

Podjeżdżamy pod szlaban z małą stróżówką. Wychodzi z niej chudy facet i nieśpiesznie podchodzi do samochodów. Młodzi ludzie zagadują do niego:
– Ile będzie kosztował nocleg dla 8 osób i dwóch aut?
– 20 zł za osobę i po 40 zł za auta. W sumie… – wyciągnął telefon, odpalił kalkulator i klika… – w sumie to będzie 200 zł.
– Świetnie, bierzemy zatem! – odparł młody człowiek.

Auta przekroczyły szlaban, a facet podchodzi do nas i pyta:
– A wy skąd?
– Z Polski. Ile kosztuje nocleg? Jest nas cztery osoby i cztery motocykle.
– Czterech Polaków na motocyklach… Hm… Zaczekajcie chwilkę.

Wchodzi do stróżówki i wraca po chwili z jakimiś kartkami. Na nich wypisane są jakieś ceny. Szuka czegoś palcem, wlepiony wzrokiem w papier i mruczy pod nosem:
– Polaki na matacyklach… Polaki…

Wreszcie spojrzał na nas i powiedział:
– Nie mam w cenniku. Wjeżdżajcie za darmo!

Walery i jego gościnność

Od tej chwili mieliśmy nowego kolegę. Na imię miał Walery, miał 40 lat, a wyglądał na 60 – strasznie zniszczony życiem. Przesiedzieliśmy z nim cały wieczór przy winie i suszonych rybach, którymi nas poczęstował.

Rankiem pół kempingu chce zdjęcia na motorach. Dobrze, że są cztery, bo załatwiamy sprawę hurtowo. Pakujemy się i ruszamy w kierunku najbliższego miasta, żeby załatwić meldunek. Nie wiedzieliśmy, z czym to się je, więc poszliśmy na pocztę – jedną, drugą – i nic. Straciliśmy pół dnia, ale przynajmniej dowiedzieliśmy się, że meldunek załatwia hotel, w którym się zatrzymamy. Hm… Ale my mamy namioty. 🙂 Z tym meldunkiem to było tak, że ponoć trzeba go pokazać na granicy, gdy opuszcza się Rosję. Tak przeczytaliśmy w internecie. O tym, czy to prawda, mieliśmy się przekonać już niebawem.

Wjazd w Kaukaz – długo oczekiwany moment

Wjeżdżamy w Kaukaz. Długo czekaliśmy na ten moment, bo do tej pory jechaliśmy po płaskim terenie, więc trasa była dość monotonna. Wjazd w doliny Kaukazu zrobił na nas ogromne wrażenie. Mijamy Baksan i zmierzamy do górskiej miejscowości Elbrus, położonej u stóp najwyższego szczytu Kaukazu o tej samej nazwie. Jesteśmy na terytorium Republiki Kabardo-Bałkarii, krainy zamieszkiwanej głównie przez wyznawców islamu. Im dalej od Nalczika, tym bardziej ciekawie – krowy łażą same po wiejskich ulicach, starsi mieszkańcy siedzą przed domami, a młodzież jeździ zdezelowanymi Ładami, piszcząc oponami przy każdej możliwej okazji.

Trochę źle zorganizowaliśmy odbicie na Elbrus, bo nie zamieniliśmy pieniędzy na ruble. Nie mamy za dużo paliwa, a jak się okazało, bankomatów ani możliwości płacenia kartą też nie ma. Tankujemy za resztę kasy i ogarniamy jedzenie, jak się da. Po drodze jakieś kontrole milicyjno-wojskowe, ale przechodzą gładko – panowie tylko zdjęcia chcą sobie zrobić z motorami.

Gościnność na kempingu i spotkanie z Elbrusem

Jeden z naszych nowych współtowarzyszy, Moris, był tutaj 7 lat wcześniej i chciał odnaleźć rodzinę, u której wtedy się zatrzymał. Sprawa wydawała się prosta, bo wiedział, gdzie jest ten dom. Niestety, szlaban dziesięć metrów przed ich posesją i młody żołnierz z kałasznikowem na straży zadecydowali inaczej. Młodzieniec nieustępliwie powtarzał: „Nielzja!”

Zawracamy i znajdujemy hostel, ale jest dla nas za drogi. Uprzejma pani z hostelu informuje nas, że naprzeciwko jest tani kemping, i zaprasza na obiad, gdy już się rozbijemy. Na kempingu targuję cenę, bo naprawdę mamy jakieś resztki pieniędzy. Po negocjacjach śpimy za 4 zł od osoby – bajka! Do pani z hostelu chodzimy kilka razy dziennie. Mocno się z nimi zakumplowaliśmy – z nią, jej koleżanką i jej mężem. Poprosił mnie raz o pomoc, żeby jakąś rurę przenieść, i od tej pory nie płaciliśmy za nic. Ba, jeszcze nam ten cholerny meldunek załatwili.

W oczekiwaniu na papiery zostajemy kolejny dzień. Trochę tak bez sensu siedzieć, więc wybieramy się kolejką pod Elbrus. Wjeżdżamy na wysokość 3600 metrów nad poziomem morza. Widoki robią ogromne wrażenie.

Kierunek Grozny – zaskoczenia i gościnność

Ruszamy w dalszą drogę w kierunku Baksanu i Nalczika. Im dalej na wschód, tym bardziej jesteśmy zjawiskowi dla lokalnej ludności. Podchodzą do nas, zagadują, robią sobie zdjęcia i nie dowierzają, że jedziemy aż z Polski. Za kolejny cel obieramy Grozny. Z Nalczika to raptem 200 kilometrów, ale postanawiamy podzielić ten dystans na dwa dni. Przejeżdżać będziemy aż przez trzy republiki: Osetię Północną, Inguszetię i Czeczenię. Planujemy coś pooglądać.

Na granicach republik działają punkty kontrolne – coś jak granica, ale mniej restrykcyjna. Sprawdzają tylko papiery, więc pokonujemy je gładko. Docieramy do Osetii Północnej. Dzień ma się ku końcowi, więc powoli rozglądamy się za spaniem. Jedziemy przez małą wioskę. Przy jednym z domów tabliczka z ręcznie wykonanym napisem „Domasznie Wino” – idealnie, będzie na wieczór! Zatrzymujemy się, kupujemy wino i pytamy gospodarza:

– Czy tam dalej pod orzechem można namiot rozbić?
– Tam raczej nie bardzo, w nocy mafia jeździ. Rozbijcie sobie namiot u mnie za domem.
– Super, dziękujemy!

Za domem znajduje się wiata, a raczej półotwarty kurnik. Dookoła paradują kury i koguty. Rozbijamy namioty w tym kurniku i po krótkiej biesiadzie idziemy spać. Wczesnym rankiem, bo już od 4:40, koguty zaczynają drzeć dzioby. Tego dnia wstajemy wcześnie. W planie mamy Biesłan, gdzie chcemy zobaczyć szkołę, w której w 2004 roku zginęło ponad 300 dzieci z rąk terrorystów.

Wstrząsające chwile w Biesłanie

Budynek wygląda przerażająco. Dziury po kulach są wszędzie. Docieramy do sali gimnastycznej, w której zgromadzono wszystkich zakładników. Na zwęglonych ścianach i drabinkach wiszą zdjęcia dzieci. Odbiera nam mowę. Opuszczamy Osetię w smutku.


Granica Ingusko-Czeczeńska – z nowym opiekunem w Groznym

Około południa docieramy do granicy Ingusko-Czeczeńskiej. Stoi tam regularne wojsko z wozami pancernymi i długą bronią. Obok stacjonuje cały garnizon pancerny. Zatrzymujemy się przed szlabanem. Wojskowy wypytuje, dokąd jedziemy, po co i na ile. Potem daje rady, żeby nie zjeżdżać z głównych dróg i raczej nie podróżować po zmierzchu. Spisują nas starannie z paszportów i po kilkunastu minutach ruszamy prostą, porządną, dwupasmową drogą. Nijak nie pasuje do wyobrażenia o Czeczenii, a to nie koniec zdziwienia.

Od rana nic nie jedliśmy, więc zatrzymujemy się w przydrożnym barze. Ledwo zsiedliśmy z motocykli, obskoczyło nas kilku młodych Czeczenów. Standardowe pytania – jaka pojemność, skąd jesteśmy i jak to, że z Polski na kołach. Pytam jednego z nich:

– Dobrą tu mają kuchnię?
– Najlepszą! – odpowiada z dumą.

Chłopaki zostali na zewnątrz, a ja wchodzę do środka, żeby pogadać z paniami o obiedzie.
– Ile kosztuje obiad? – pytam.
– 350 rubli – odpowiada pani.

Przeliczam sobie, wychodzi około 35 zł. Dziękuję i wychodzę na konsultację z kumplami. Zaznaczam, że wszędzie wcześniej obiad kosztował maksymalnie 10 zł. Stwierdzamy wspólnie, że albo nas chcą wydoić, albo trafiliśmy na drogą restaurację. Postanawiamy ruszyć dalej. Chłopak, który polecił nam knajpę, wyraźnie zmartwiony, dopytuje:
– Czemu nie jecie?
– Wiesz, podróżujemy od 5 tygodni. Mamy dzienny budżet na jedzenie, a oni tutaj chcą 350 rubli za obiad. W Groznym znajdziemy coś tańszego.
– Poczekajcie chwilę – powiedział.

Wszedł do środka, po czym wrócił po kilkunastu minutach i mówi:
– Możecie iść zamawiać.

Spojrzał na zegarek i z pośpiechem zaczął się z nami żegnać:
– Przepraszam, muszę was opuścić, bo za chwilę zaczynam pracę.

Przybiliśmy piątkę, wsiadł do rozlatującej się Łady i odjechał, zostawiając za sobą tuman kurzu. Wchodzę do środka i pytam:
– To ile teraz będzie kosztował obiad? Byłem święcie przekonany, że załatwił nam zniżkę.
– Nic nie będzie kosztował, bo Aslan już za wszystko zapłacił – odpowiedziała pani.

Dostajemy na stół kluski z grillowaną baraniną. Nie ogarniamy całej sytuacji – facet kupił obiad dla czterech osób, znając nas raptem kilka chwil. Czeczeni to bardzo gościnny i bezinteresowny naród.


Grozny – między luksusem a strachem

Docieramy do Groznego. Na rogatkach miasta kolejna kontrola – tym razem milicyjna, ale uzbrojona w kałasznikowy. Sprawdzają paszporty i nakazują jechać za srebrnym Daewoo, z którego wysiadł mężczyzna w czarnych bojówkach i czarnej koszulce. Podszedł do nas i przywitał się. Przed wyjazdem sporo czytałem o takich panach – to Czeczeńska Służba Bezpieczeństwa, zwana „Kadyrowcami” od nazwiska prezydenta Czeczenii. W każdej publikacji czytałem, że do przyjemniaczków nie należą.

Z rogatek ruszamy za Daewoo. Facet łamie wszystkie możliwe przepisy, przejeżdża skrzyżowania na czerwonych światłach, a my za nim, żeby go nie zgubić. Też na czerwonych. Po którymś skrzyżowaniu wyskakuje do nas policjant z lizakiem. Zatrzymujemy się. Daewoo cofa, a policjant natychmiast staje na baczność, przeprasza nas i pozwala jechać dalej.

Grozny jest nowoczesnym miastem. Sporo budynków z luster, a auta na drogach to w większości luksusowe limuzyny – Mercedesy AMG i Bentleye. Spodziewałem się miasta zniszczonego przez wojny, a zastałem coś zupełnie odwrotnego. Dojeżdżamy na parking przy meczecie o nazwie „Serce Czeczenii”. Dziękuję naszemu przewodnikowi, myśląc, że tylko nas doprowadził do centrum. Tymczasem oznajmia, że będzie naszym opiekunem przez cały czas pobytu w mieście. Okazuje się, że każdy turysta dostaje na wjeździe swojego osobistego „anioła stróża”.

Kadyrowiec jest bardzo miły. Oprowadza nas po okolicy. Meczet, którego ściany pokryte są szczerym złotem, aż kipi od przepychu. Widać, że ludzie, których mijamy, boją się naszego opiekuna – gdy się pojawia, milkną rozmowy, a ludzie odwracają wzrok. Wchodzimy do 5-gwiazdkowego hotelu „Grozny”. Cała recepcja staje na baczność, gdy tylko go dostrzega.

Spędzamy z nim kilka godzin. Dużo rozmawia, jakby chciał sprowokować dyskusję o polityce. Na każde pytanie odpowiadamy, że polityka nas nie interesuje. W końcu odpuszcza. Po zwiedzaniu zaproponował nam nocleg, ale odmawiamy, tłumacząc, że opuszczamy Grozny. Odprowadza nas do granic miasta.


Powrót w stronę granicy z Gruzją

Kierujemy się do Osetii Północnej, do Władykaukazu. Stamtąd do granicy z Gruzją jest już tylko kilkanaście kilometrów. Jeszcze dziś chcemy ją przekroczyć. Na granicę spóźniamy się dosłownie pięć minut. Nie ma się gdzie rozbić, bo droga do Vierchnij Lars prowadzi przez góry. Cofamy się do pierwszej wioski i pukamy do domów. Już w pierwszym pani daje nam pokój w swoim starym domu. Dostajemy ekstra ser i dwie butelki wina.

Rankiem ruszamy na granicę rosyjsko-gruzińską.

Ciąg dalszy przygód znajdziesz tutaj: Wyprawa motocyklowa do Gruzji część III

Jedź z nami do Gruzji

Shopping Cart
Scroll to Top