Granica, nocleg, wódka i słonina
Na wyprawę ruszamy z Krakowa. Ruszamy około 8 rano w kierunku Ukrainy. Na pierwszy cel ustaliliśmy sobie miejscowość Chmielnicki, dystans 570 kilometrów. Nocleg nagraliśmy już wcześniej, za pośrednictwem portalu Couchsurfing, także spanie będzie za darmo. Ogólnie na tym naszym pierwszym dalekim wyjeździe przyświecała nam idea „dziadingu” 😀 – chcemy się bawić jak najlepiej, ponosząc przy tym jak najmniejsze koszta.
Granicę pokonujemy dość sprawnie. Kolejka niby na 6 godzin stania, ale jednoślady są traktowane na innych warunkach i już po kilku minutach żegnamy się z polskimi służbami, przejeżdżając na stronę ukraińską. Tu już trochę dłużej schodzi – a gdzie? a po co? i tak dalej. Jedno, drugie, trzecie okienko, sterta małych papierków do łapy – chyba tylko po to, żeby łatwiej było zgubić. Po jakichś 30 minutach opuszczamy przejście graniczne.
Za granicą stajemy na stacji, żeby zatankować i napić się kawy. Rozsiedliśmy się w cieniu na krawężniku obok stacji i sączymy tę średnią w smaku kawę, gdy podjeżdża do nas starszy facet na rowerze i pyta łamanym angielskim, dokąd jedziemy? My mówimy, że do Gruzji. A ty? – pytamy. „Do Odessy” – odparł. Okazał się Niemcem, który pedałuje aż z Berlina. Szacunek dla niego!
Do Chmielnickiego docieramy po zmierzchu. Gospodarze już na nas czekają. Pierwszy raz korzystamy z tej formy noclegu i byliśmy w lekkim szoku, jak się nami zajęli. Dostaliśmy spanie, porządną kolację, nie zabrakło również wódki i słoniny na zagrychę.
Oszuści i złodzieje
W kolejnym dniu mamy plan dojechać do miejscowości Mikołajów. Dystans to około 550 kilometrów. Tego dnia mamy turbo pecha z policją – łapią nas dwa razy, na czym marnujemy przynajmniej 2 godziny. O ile prędkości nie przekraczamy, to ponoć nie zatrzymujemy się na stopach.
W pierwszym przypadku zatrzymaliśmy się, ale policjant z Łady Samary powiedział, że zatrzymanie się na stopie jest wtedy, gdy obie nogi są na ziemi, a myśmy owszem stali, ale noga była jedna. Nieźle kombinują, żeby wyłudzić parę euro – pomyślałem. No ale negocjacje czas start! 30 minut rozmowy i zamiast euro skończyło się na dwudziestu naklejkach z logiem naszej wyprawy i na magnesach z Krakowa.
Drugi przypadek już nie był taki łatwy – Zgooras nie zatrzymał się na stopie poziomym, bo linia była całkowicie starta. Ja wyhamowałem, ale tylko dlatego, że zobaczyłem Skodę policyjną. Policjant zaprosił nas do punktu kontrolnego, do środka, i bez żadnej krępacji przy innych swoich kolegach rzuca kwotę 30 euro, czyli proceder okazuje się znany wszystkim. Negocjacje czas start! Po około 30 sekundach mojego monologu o tym, jak powinna wyglądać linia stopu na jezdni, policjant wydziera się na nas. Mandat wzrasta do 50 euro i pojawia się groźba zatrzymania prawa jazdy. Oczywiście szeleszczące euro czynią cuda i już za chwil kilka, znów jesteśmy na trasie.
Ledwo wyjechaliśmy z parkingu kontroli policji, a tu jakiś facet macha na mnie, pokazuje na koło i łapie się za głowę. Co jest do cholery!? Zatrzymałem się trochę dalej, zsiadłem z motoru, obszedłem go dookoła. Wszystko było okej, więc wskoczyłem na niego z powrotem. W tym samym czasie przechodzi koło mnie jakiś inny koleś i wsiada w pośpiechu do auta, które zatrzymało się tuż przede mną, i odjeżdża.
Po chwili dobiega ten, co się za głowę łapał, i mówi, że z koła iskry szły i że coś jest nie tak. Mówię mu, że sprawdzałem, że wszystko ok i że pewnie mu się wydawało. Nagle podnosi coś z ziemi i pokazuje mi spięte gumkami banknoty, takie grubości cegłówki, i mówi, że to musiało wypaść temu, co do auta wsiadał. „Podzielmy się” – mówi. Ja odpowiadam, że dziękuję i ruszam z impetem. Nie wiem, na czym to polegało, ale śmierdziało wałem na odległość.
W Mikołajowie mamy kolejny darmowy nocleg w bloku z wielkiej płyty. Tym razem kanapy użycza nam teksańczyk, który uczy na Ukrainie angielskiego. To niesamowite, jak ludzie różnych narodowości spotykają się na takich wyprawach i jak gościnni potrafią być w obcym kraju.
Mierzeja Arabacka – pierwszy zjazd poza asfalt
Pierwszą zaplanowaną atrakcją ma być Mierzeja Arabacka – cieniutki pasek lądu dzielący wody Morza Azowskiego. Z Mikołajewa do Heniczeska, gdzie zaczyna się mierzeja, mamy 150 km, więc nie wstajemy zbyt śpiesznie. Poranek spędzamy na jakimś bazarze, penetrując stoiska w poszukiwaniu czegoś bliżej nieokreślonego. Przy okazji kupujemy kąpielówki, których żeśmy zapomnieli – w końcu jedziemy nad morze. 🙂
Późnym popołudniem wjeżdżamy do miasta Heniczesk. To typowy postsowiecki kurort z miejską plażą, gdzie aż roi się od ludzi. Dla tych lubiących ciszę i spokój pozostaje mierzeja – im dalej, tym mniej ludzi, a kilometrów jest sporo, bo ponad 100 i wszystko bez asfaltu. Trochę mnie to przeraża, bo nigdy wcześniej nie zjeżdżałem poza asfalt, ale Zgooras mówi, że ponoć to łatwe. Też ma małe doświadczenie, ale grunt to dobre podejście. 😀
Szybki obiad w centrum i ruszamy na południe. Początkowo jest asfalt, który jednak szybko się kończy, a zaczyna się piasek z drobnych muszelek. Idzie jak po grudzie – przednie koło cały czas zapada się w grząskim piasku, a asfaltowe opony też nie pomagają. Docieramy do miejsca, gdzie kończy się cywilizacja i rozbijamy biwak prosto na plaży. Woda idealnie ciepła – 23–25 stopni. Pękło parę piwek i z tego wszystkiego Zgooras nie schował kasku do namiotu.
Rano, gdy go założył, na szybie pojawiły się skorki, zwane też szczypawicami, tylko jakieś takie zmutowane, bo dwa razy większe niż te w Polsce. Operacja usuwania – czyli walenie kaskiem o kufer, żeby wyleciały, bo powłaziły w kanaliki wentylacyjne – trwała około godziny. Było ich tam z 70 sztuk.
Plaża Kosmonautów i opuszczona elektrownia atomowa
W końcu ruszyliśmy. Piach daje popalić, przynajmniej mnie. Jadę zachowawczo, przypomniałem sobie radę kolegi: na piachu ciężar ciała na tył i odkręcaj manetkę. Tak też zrobiłem i od tej pory było szybciej i pewniej. Przez 100 km mija nas tylko jeden samochód terenowy. Dookoła cisza i pustkowie – z jednej strony morze, z drugiej mokradła. Komarów multum – jak tylko trącisz jakiegoś krzaka, budzi się rój i wpada na ciebie. Na szczęście większość z nich, zanim ukąsi, kończy żywot, obijając się o motocykl.
Docieramy do Kamianskie. To tutaj kończy się mierzeja. Okolica piękna – wybrzeże zmieniło się na skaliste, a linia brzegowa z ładnej plaży na gigantyczne urwiska z trudno dostępnymi, małymi plażami. Kierujemy się wzdłuż wybrzeża polnymi ścieżkami do Semenivki, małej mieściny powstałej, gdy zaczęto budować elektrownię jądrową. To nasz kolejny cel. Elektrownia powstawała w latach 80. i dziś jest obiektem opuszczonym – nigdy nie ukończono jej budowy. Dziesiątki hektarów dziwnych budynków, osiedla widma na tle gigantycznego reaktora, przy którym gigantyczna koparka wygląda jak zabawka. Z tego, czego udało się dowiedzieć wcześniej, otwarcie elektrowni miało nastąpić jesienią 1986, ale ze względu na katastrofę w Czarnobylu – a była to elektrownia bliźniacza – wszelkie prace wstrzymano.
Docieramy na miejsce. Przy drodze, zaraz obok bramy wjazdowej, wielki, zdezelowany, przyzakładowy przystanek autobusowy, tylko jakiś taki większy, bo jego dach zmieściłby pod sobą minimum 50 osób. Mijamy bramę, jedziemy parę ładnych kilometrów pośród ruin budynków. Gdzieniegdzie pojawiają się emblematy poprzedniego ustroju. Przez 3 kilometry, klucząc po kompleksie, nie spotkaliśmy ani żywego ducha. Docieramy do budynku reaktora. Obok niego stoi kilkukondygnacyjny budynek, dostrzegam przy nim ludzi. Podjeżdżamy bliżej – na ziemi leży coś, co przypomina ludzkie ciało, a panowie mają w rękach noże rzeźnicze.
Zmroziło nas! Scena jak z thrillera. Na nasze szczęście ciało okazało się ciałem ogromnej świni, a panowie okazali się mili, mimo narzędzi w dłoniach. Była to rodzina, która zasiedliła budynek na mieszkanie i oborę. Stało puste, to sobie wzięli. Pogadaliśmy chwilę, pokazali nam reaktor i dalej w drogę.
Nowi towarzysze podróży i wspólne plany na dalszą trasę
Zbliżał się zmierzch, więc postanowiliśmy szukać jakiegoś spania. Plaża pośród skał byłaby idealna i tak trafiliśmy na plażę kosmonautów. Przed wyjazdem umówiliśmy się z dwoma nowo poznanymi kolegami z forum Transalpa. Wyjechali trochę wcześniej i mieliśmy się jakoś spiknąć po trasie, więc wysyłaliśmy im co jakiś czas swoje koordynaty. My już namioty rozbite, sączymy piwo, gdy dostajemy SMS-a, że chłopaki są od nas jakieś 5 km, ale nie mogą znaleźć drogi. Zgooras wsiada na moto i jedzie im naprzeciw. Po kilkunastu minutach wszyscy siedzimy przy ognisku.
Integracja z nowymi kolegami była na tyle zakrapiana, że w kolejnym dniu, po małych serwisach, odstawiamy motory w kąt i przez cały dzień byczymy się na plaży. Wieczorem, jak zwykle, domowe wino. Obgadujemy plany i postanawiamy, że dalej lecimy razem, przynajmniej do Stepansminda, bo koledzy chcą się wspinać na Kazbeg. Kształt trasy nam się zmienia, bo chłopaki chcą jechać do miejscowości Elbrus. Nam się pomysł bardzo spodobał, za to my ich namówiliśmy na Grozny.
Rano pakujemy ekwipunek i ruszamy w kierunku miejscowości Kerch. Dziś przekraczamy granicę z Rosją.
Wyprawa motocyklowa do Gruzji
Ciąg dalszy przygód znajdziesz tutaj: Wyprawa motocyklowa do Gruzji część II