Verkhny Lars, jedyna czynne, drogowe przejście graniczne, pomiędzy Rosją a Gruzją. Na miejsce docieramy wczesnym rankiem, w końcu daleko nie mieliśmy, raptem parę kilometrów. Mimo wczesnej pory, przed szlabanem piętrzy się już spory korek, panuje chaos, kierowcy pchają się na siebie, nie zdejmując ręki z klaksonu. Wygląda na to że trochę tu postoimy. Po 2 godzinach przesunęliśmy się o jakieś 100m. Ruszam więc na rekonesans pod szlaban, poprzedniego wieczoru gdy dojechaliśmy parę minut po zamknięciu przejścia, pod szlabanem stał dwumetrowy wielki jak dąb facet, z którym zamieniłem kilka zdań, no więc idę pod ten szlaban i widzę go jak ustawia samochody, auta omijają kolejkę i są przez niego wpuszczane poza kolejnością, jak ktoś protestuje lecą bluzgi i jest pokaz mięśni, potem kierowcy z aut które wjechały bez kolejki przekazują dwumetrowcowi zawiniątki banknotów. Ruszam w jego kierunku, dostrzegł mnie i krzyczy:
– Cześć Polak!
– Cześć przyjacielu, słuchaj nie dało by się tymi naszymi motocyklami jakoś szybciej wąskie są. rzuciłem uśmiechając się
– No nie ma problemu
– a po ile?
– za darmo! Wołaj kolegów!
Pobiegłem po motocykl i po chłopaków, dwumetrowiec stał jak policjant drogówki kierując ruchem, żebyśmy mogli przejechać, dotarliśmy do zamkniętego szlabanu, przy którym stał wartownik. Dwumetrowiec rzucił luźno do wartownika
– Saszka otwieraj!
a tamten bez mrugnięcia okiem otworzył, podziękowałem dwumetrowcowi, nie wiem kim był ale układ na tej granic miał imponujący.
Za szlabanem wszystko idzie sprawnie od okienka do okienka, specjalnie nie pokazuję pogranicznikowi karteczki z meldunku, oddaje paszport i wogóle nie pyta o meldunek, no to ja zagaduje czy ten meldunek to faktycznie niezbędny dokument aby opuścić Rosję, nie nas to nie interesuje, usłyszałem w odpowiedz, a straciliśmy na załatwianiu tego przynajmniej 2 dni, ale tak to czasem bywa.
Przejeżdżamy pas ziemi niczyjej i docieramy do gruzińskiego punktu kontrolnego, tutaj bardzo sympatycznie, pokazujemy tylko paszporty i ruszamy dalej. Wjeżdżamy na gruzińską drogę wojenną, każdemu polecam, bo kto był w Gruzji musiał jechać tą drogą, ale pewnie tylko do Stepansminda, warto podjechać jeszcze te kilkanaście kilometrów dalej pod granicę rosyjską, bo trasa jest obłędna.
Docieramy do Stepansminda, górskiej miejscowość położonej u stóp największego szczytu Gruzji Kzbegu 5046 m.n.p.m. Znajdujemy świetną miejscówkę na kemping, w małym lasku, przy drodze, która prowadzi do klasztoru Cminda Sameba. Rano ruszamy offem pod klasztor. Moriss i Beduin zapakowani na wspinaczkę na Kazbeg. Tutaj rozchodzą się nasze drogi, przynajmniej na jakiś czas. Żegnamy kolegów i ruszamy w drogę powrotną na kemping, zaliczam dwie gleby, przy zerowej prędkości, do naprawy jest kierunek i klamka. Docieramy pod biwak i szybko pakujemy namioty, jest już późne popołudnie, a my chcemy już opuścić Stepansminda, niestety czas nam się rozciąga i finalnie ruszamy po 18, ten ruch był bezsensowny, straciliśmy sporo ładnych widoków, bo za chwilę zapadł zmrok, przejechaliśmy raptem 40 kilometrów i dotarliśmy do Gudauri. Byłem tu na początku kwietnia zeszłego rok, Gudauri tonęło wtedy jeszcze w śniegu i jest jeszcze mało znanym kurortem narciarskim, dziś już bardzo popularnym wśród turystów. Trzeba zaznaczyć że w latach 2011 i 2012 turystów w Gruzji nie było zbyt wielu, na obu wyjazdach spotkaliśmy rodaków tylko raz, dziś obce języki słychać wszędzie, a w szczególności polski.
Długo nie zabawiliśmy w Gudauri, wczesnym rankiem ruszamy w kierunku wąwozu Pankisi, jadąc drogą wojenną, za jeziorem Zhinvali, odbijamy na wschód, gdzie zaczyna się ciekawa szutrowa droga wijąca się pośród gór, widoki zapierają dech w piersiach. Po kilkunastu kilometrach Zgooras niefortunnie wjeżdża w koleinę i traci panowanie nad motocyklem, zalicza glebę. Na szczęście nic mu się nie stało, ucierpiał tylko aluminiowy kufer, który zmielił się podczas upadku, jakby był z papieru, a cała zawartość, rozsypała się po szutrowej drodze.
Temperatura sięgała 35 stopni, a Zgoorasowy kufer, trzeba było wyklepać kamieniem na drodze, bo miał dziurę na wylot, pot się lał z czoła, ale jakoś prowizorycznie go załatał i mogliśmy ruszyć dalej, obierając cel pośredni na sklep żelazny, w którym mieliśmy nabyć siekierkę, do dalszego reperowania kufra.
Ruch na drodze był znikomy, mijaliśmy jedno auto na godzinę, po jakimś czasie, dotarliśmy do wielkiej polany, zboczyliśmy z drogi i wjechaliśmy na nią. Przy jedynym drzewie, na całej tej wielkiej polanie, siedziało trzech facetów, zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy dialog. Jak się okazało byli pasterzami i wypasali owce, których na polanie było sporo, zaprosili nas do wspólnego posiłku, poczęstowali, wodą źródlaną, pomidorami, serem i chlebem domowym. Gruzini to niesamowicie gościnni ludzie o czym nie raz mieliśmy się przekonać podczas tej podróży, zawsze uśmiechnięci i skorzy do pomocy, nakarmią, napoją i przenocują. Lubię takie spotkania, szczególnie w miejscach odległych od cywilizacji i szlaków turystycznych, bo można tam poznać ciekawych ludzi, nie skarżonych komercją, którzy nie potrzebują galerii handlowej żeby żyć. Dziękujemy pasterzom za strawę i ruszamy w dalszą drogę do Akhmety, sytuacja zaczyna się lekko komplikować, Zgoorasowi zaczyna brakować paliwa, oczywiście mamy kanister, niestety z 5 litrów został tylko litr, okazało się że po ostatnim upadku zrobiła się w nim dziura, zlewamy resztkę, i szacujemy że dojedziemy na tym do najbliższej wioski, a tam zastanowimy się co dalej. Docieramy do wioski której nazwy nie pamiętam, większość domów w ruinie, jedyny lśniący budynek to posterunek Policji, cały przeszklony z idealnym widokiem na pracę i ręce policjantów. Tak wyglądają wszystkie posterunki w Gruzji, do Policji jeszczę wrócę, a tymczasem zagaduję do posterunkowego:
– czy jest tu jakaś stacja?
– na końcu wsi jest sklep spożywczy tam zapytaj, odpowiedział.
Znajdujemy sklep, okazuje się że na zapleczu sklepu jest przydomowa rozlewnia paliwa na butelki, trzeba brać tylko okrągłe litry, bo w butelce po piwie dziesiętne słabo się liczy. Starszy Pan nas miło obsłużył, wzięliśmy po 2 butelki po wodzie 5 litrów, do Pankisi starczy.
Płacimy za paliwo, gdy pada pytanie
– A wy skąd jesteście?
– z Polski
– ooo z Polski to poczekajcie chwilę, odparł znikając w drzwiach zaplecza.
Po chwili wrócił z butelką wina, chlebem i suszonymi rybami.
– Chłopaki to dla Was na drogę
– Dziękujemy
Z lekkim niedowierzaniem opuszczamy sklep spożywczy z benzyną, jesteśmy pierwszy dzień w trasie po Gruzji, a nakarmiono nas już dwukrotnie, do tego dostaliśmy jeszcze wino.
Docieramy do Akhmety, ostatniego miasta przed wąwozem, tam szybkie poszukiwanie siekierki i już ostatnie kilometry tego dnia.
Wąwóz Pankisi jest malowniczo położony nad rzeką Alzani, jeszcze do niedawna czarna plama na mapie Gruzji, rządząca się własnymi prawami. Ziemie te zamieszkują Kistyńcy, czyli gruzińscy Czeczeni, enklawa, która dawała schronienie czeczeńskim bojownikom podczas obu wojen czeczeńskich. Już po chwili, po wjeździe do pierwszej wioski czujemy się jakbyśmy minęli jakąś niewidzialną granicę, zamiast monastyrów nad wioskami górują wieże minaretów. Sam wąwóz nie jest długi bo ma zaledwie 10 kilometrów długości. Wolnym tempem mijamy Duisi i dojeżdżamy do ostatniej wsi, kończy się droga asfaltowa i zaczyna szuter, dojeżdżamy do rzeki nad której brzegiem stoi piękne rozłożyste drzewo, wspólnie stwierdzamy że idealne miejsce na dzisiejszą noc. Drogą idzie dwóch miejscowych.
– Panowie nie będzie problemu jak rozbijemy sobie tu namiot, zapytałem
– najmniejszego, ale po co będziecie spać pod drzewem zapraszam do mojego kuzyna, mieszka sam i ma duży dom.
W ten sposób trafiamy do domu Asłana, który przyjmuje nas pod swój dach, facet ma około 50 lat i jest mocno zmęczony życiem. Wieczór jest bardzo ciekawy, przychodzą kuzyni Asłana, rozmawiamy o historii wojen czeczeńskich, uchodźcach i bohaterach wojennych. Jemy pyszną kolację i po północy kładziemy się spać, w iście wygodnych warunkach, bo w pokoju, którego ściany pokryte są wieloma arabskimi napisami, co oznaczały nie wiemy, czasem może lepiej nie wiedzieć.
Rano Asłan zaprasza nas na śniadanie, dopytuję się go z czego żyje i czym się można zajmować w wąwozie Pankisi? Łatwo nie jest opowiada, latem handluje czosnkiem i orzechami, które sam uprawia, jesienią sprzedaje grzyby, Pokazuje nam swoje zbiory czosnku, które trzyma na pierwszym piętrze swojego domu, ma tego około 500kg, ale czeka, bo póki co cena za niska, w przeliczeniu około 1zł za kilogram. Sprzedałbym za 1,5zł za kilo, mówi. Jak wyliczyłem z takich operacji, Asłan wyciąga około 2500zł i to ma mu starczyć na rok. Czasem córka mu pomoże żeby przeżyć zimę, mieszka w Turcji z mężem. Zaczynamy pomału pakowanie i klepanie uszkodzonego kufra, w między czasie pytam Asłana ile mu wisimy za gościnę.
– W pierwszej chwili chciałem wam policzyć, ale dobrzy z was ludzie, więc nic. odpowiedział
Gdzieś przeczytałem, że Czeczenom się nie odmawia, więc uszanowałem decyzję Asłana, a pieniądze zostawiłem sprytnie w pokoju z arabskimi napisami. Kufer wyklepany, więc żegnamy się z Asłanem i ruszamy do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Kvemo Alvani.
Kolejnym etapem będzie Omalo, ale jeszcze nie wiemy jak i czym się tam dostaniemy, wiemy że droga jest offowa, wysoko w górach i dość pokręcona, trochę strach jechać moto, biorąc pod uwagę że mamy szosowe opony, ja pierwszy off w życiu robiłem tydzień wcześniej, na mierzei Arabackiej, ale tam przynajmniej nie było przepaści, spróbujemy znaleźć transport, a motory gdzieś przechowamy. W Kvemo Alvani zajeżdżamy do centrum, na pierwszym planie postsowiecki supermarket, a na przeciwko postój taksówek. Idziemy na zakupy spotykamy dwóch chłopaków z Angli i z RPA, zamieniamy z nimi kilka zdań i kierujemy się na postój, wraz z ładami stoją samochody i busy terenowe, zagaduję do kierowcy terenowego busa.
– jak dostać się do Omalo
– możecie jechać ze mną, jestem Arkady
– a ja Marcin, powiedz mi ile kasy byś chciał za to
– 100 zł od głowy
– To wiesz co ja zapłacę ci 100 za dwóch, ale załatwię ci jeszcze dwóch pasażerów, wtedy będziesz miał 300
– Okey, odparł Arkady
Wróciłem pod sklep, gdzie był Anglik i koleś z RPA
– szukacie może transportu do Omalo
– dokładnie chcemy tam jechać
– super bo mam busa za 25 euro od osoby, pasuje wam?
– bardzo!
I tym sposobem pojechaliśmy za pół ceny, po drodze zostawiliśmy motory w garażu u Arkadego i ruszyliśmy do Omalo. Droga jest niezwykle malownicza, startuje na 500 m.n.p.m., i wije się aż do przełęczy w chmurach, na wysokość 3200 m.n.p.m., by wreszcie skończyć w Omalo na 2200 m.n.p.m.. Widoki nierzadko przerażają swoją potęgą, kilka dni wcześniej padał tu ulewny deszcz, który zrzucił sporo kamieni na drogę, stąd też miejscami kierowca lawiruje pomiędzy głazami. Arkady jeździ na tej trasie już 12 rok, codziennie, czujemy się więc w miarę bezpiecznie, w każdym razie do momentu, gdy w miejscu z około 500 metrową przepaścią widzimy w dole leżące zdemolowane auta. Dowiadujemy się też, że często zdarza się, że turyści rezygnują z powrotu tą droga swoim autem i proszą o zwiezienie sprzętu lokalnych kierowców.
Na samym wjeździe do wsi, od razu rzucają się w oczy wieże mieszkalno-obronne. Omalo to genialne miejsce na wypady w góry, powietrze jest krystalicznie czyste, a panorama gór, polrytych czapami śniegu, ciągną się na pełne 360 stopni dookoła nas. W Omalo zostajemy na noc, wspinamy się z naszymi nowymi znajomymi, na wielką polanę i tam stawiamy szeratona z widokiem na wieże. Włóczymy się trochę po wiosce, a wieczorem integrujemy z Czechami i Słowakami, którzy rozbili się nieopodal nas, znajduje się też Polka z gitarą, więc do trzeciej w nocy z winem w dłoni śpiewamy przy ognisku, piosenki różne.
Rano idziemy oglądać wieże, które majestatycznie rozciągają się nad wioską, spędzamy całe popołudnie zwiedzając bliską okolicę, o 14 umówiliśmy się z Arkadym na powrót, idziemy więc w umówione miejsce. Arkady już czeka, jest z nim wujek Irakli, facet po sześćdziesiątce, bardzo dobrze mówi po rosyjsku i zaprasza nas do auta, otwieram drzwi na przednim siedzeniu pasażera leży strzelba. Irakli siada z nami i mówi:
– Strzelbą się nie przejmujcie to na kozice.
– Polujesz? pytam,
– Nie kłusuję, odpowiedział śmiejąc się do rozpuku
Ruszamy w drogę powrotną, co rusz zatrzymując się, bo Irakil akurat wypatrzył kozice na zadrzewionych stokach. Fajna była to podróż, bo gaduła był z niego straszny, dowiedzieliśmy się między innymi że w Omalo mieszka się tylko od marca do października, wypasa się tam owce i krowy przez lato, a potem spędza się je w doliny. No to pytam go, bo w marcu to śniegu musi być tu sporo, jak gonią te krowy przez ten śnieg i jak one schodzą z takich gór do Omalo
– Normalnie! Na dupach zjeżdżają, odpowiedział
Jesteśmy gdzieś w połowie drogi, gdy nasi Gruzini zaczynają ze sobą nawijać po gruzińsku, i widzę że tak jak by coś od nas chcieli, ale wstydzą się zapytać, więc ich pytam:
– Co jest Panowie?
– A wiesz co, bo tutaj zaraz w prawo, jest droga, która prowadzi do naszej rodzinnej wioski, wczoraj było święto barana, biesiada trwa cały czas, chcielibyśmy się przywitać posiedzieć z rodziną, no tylko pytanie czy wam się śpieszy, bo my z całego serca zapraszamy.
– Wogóle nam się nie śpieszy i chętnie z wami pojedziemy. odpowiedzieliśmy zgodnie!
Tym sposobem trafia nam się coś, co marzyło nam się od początku tej wyprawy, zanurzyć się bezpośrednio w prawdziwą Gruzję, bez turystyki i komercji. Trafiamy do maleńkiej górskiej wioski, której mieszkańcy to jedna rodzina, wszyscy siedzą przy jednym stole, przy którym odbywa się prawdziwa gruzińska supra. Starsi opowiadają nam ciekawe historie, młodzi robią sobie z nami zdjęcia. Na stole lądują Khinkhali, pierożki robione w formie woreczków z mięsem baranim, z genialną ziołową przyprawą. Załapuję się na szybką lekcję lepienia khinkhali.
Do tego jemy adżapsandali, bakłażany z pastą z orzechów,. ser kozi, kiszone coś i genialne zawijańce, wyglądające jak nasze gołąbki, zrobione z kapusty, orzechów, cebuli i papryki. Na deser dostajemy domowe piwo, które jest naturalnie gazowane, a zawartość alkoholu na poziomie 1% więc pijemy po dzbanie na głowę. Przed wieczorem opuszczamy imprezę i jedziemy do Arkadego po motory, jest już późno, ale chcemy dziś jeszcze dotrzeć do Tbilisi.
Stolica jak większość stolic, rządzi się innymi prawami i cenami, niż reszta kraju, eleganckie butiki i hotele na ulicy Rustaveli, nie bardzo wpisują się w nasz dziading, więc lądujemy, trzy przystanki metra od centrum, w Hostelu Romantica jedyne 5 euro za dobę, w cenie wino do oporu, to nas przekonało. Przez 2 dni szwędamy się po rozgrzanym, lipcowym słońcem Tbilisi. Dołączają do nas Bedu i Moris, którym udało się wejść na Kazbeg. Szacun dla kolegów!
Szybko znudzeni dużym miastem, które jest piękne, ale jednak męczące, jak każde duże miasto, ruszamy do skalnego miasta Vardżia. Po drodze nocujemy w mieście Achalkalaki, niewielka miejscowość położona na pograniczu Armeni i Turcji, dziwne miasteczko, z różnymi dziwnymi typami na ulicach i małymi kasynami. Znajdujemy jakiś nocleg nie tanio bo za 40 euro za dobę, gdzie nie ma ani wody, a toaleta to drewniany wychodek, na korytarzu śpią jacyś ludzie, smród jakby mydła przez miesiące nie widzieli, byle do rana…
Docieramy do Vardżii, jest to nieźle zachowana pozostałość po skalnym mieście, w którym żyli ludzie jeszcze w XIX w. Obiekt składał się z klasztoru, korytarzy i 6000 komnat wykutych w skale, umieszczonych na 13 kondygnacjach. Miasto mogło pomieścić od 20 do 60 tysięcy ludzi i w średniowieczu służyło jako schronienie przeciw najazdom mongolskim. W środku panuje stała temperatura na poziomie 20 stopni. Podczas gdy chłopaki zwiedzają skalne miasto, ja odpuszczam bo byłem tam rok wcześniej, odpoczywając przy motorach, zaprzyjaźniam się z grupką Gruzinów, którzy obchodzą w plenerze urodziny jednej pani. Impreza jest jak zwykle bardzo obfita, na stole jest tyle żarcia, co u nas na wigilij. Oczywiście zostajemy zaproszeni, nakarmiono nas i nalano wina. Po tym, jak zaśpiewaliśmy jubilatce po naszemu \”sto lat\” Gruzini nie chcą nas od siebie wypuścić. Musimy się jednak szybko wymiksować, bo w grę wchodzą ciężkie destylaty po 70%, a po tym kierować się nie da. 500 metrów dalej znajdujemy źródła termalne o temperaturze 45 stopni C, zostajemy tam na 40 minut relaksując się w dziurze z ciepłą wodą.
W tym miejscu rozstajemy się z Morisem i Beduinem, chłopaki jadą dookoła Morza Czarnego, a po drodze chcą zdobyć jeszczę górę Ararat w Turcji.
Ruszamy w kierunku Lentekhi, to tu zaczyna się pętla swanecka, chcemy dojechać do Ushguli, od wschodniej strony to 127 km offu, jak się później okazało nie te opony, albo może lepiej nie ci kierowcy, ale o tym potem.
Do Lentekhi mamy 340 km a jedziemy 3 dni, wszystko przez fantastyczną gościnność Gruzinów, ale po kolei. Upaleni słońcem w temperaturze ponad 30 stopni, jedziemy krętą drogą i robimy sobie przerwę na małym zacienionym parkingu. Nalewamy wodę do butelek prosto z górskiego źródełka, gdy po chwili zatrzymuje się czarna wołga z przyciemnionymi szybami i wychodzi z nich 4 mężczyzn, rozpoczyna się standardowa rozmowa, skąd jesteśmy, jak nam się podoba Gruzja itd.
– jedziemy na urodziny kolegi, jedźcie z nami. powiedział jeden
Nam się nigdy nie śpieszy, więc przyjmujemy zaproszenie, jedziemy za czarną wołgą, zatrzymujemy się na kolejnym parkingu i czekamy na resztę ekipy, z samochodów wysiadają kolejni panowie, gdzieś nagle pojawia się harmoszka, zaczynają się śpiewy.
Finalnie docieramy nad jezioro Shoari, gdzie rozpalamy ognisko i świętujemy z nowymi kumplami. Scenariusz powtarzający się każdego dnia w Gruzji, zaczyna się niewinnie kończy na imprezach z jedzeniem i piciem, niestety tym razem alkoholu odmawiamy, no bo trzeba jeszcze gdzieś dziś dojechać, po kilku godzinach spędzonych na urodzinach ruszamy w dalszą drogę, jedziemy jeszcze kilka kilometrów dalej i stajemy w miejscowości Nikolas Minda, wioska mała więc oczywiście jesteśmy zupełnym UFO, załatwiamy spanie na terenie szkoły, na trawie, oczywiście za darmoszkę.
Zaraz, jak się rozpakowaliśmy, podeszło do nas dwóch gości, żeby zagadać. Początkowo nie dają po sobie znać, że operują rosyjskim. Zgooras zauważył na pasku jednego z nich napis \”police\” i język się chłopcom rozplątał. Zapytali tylko, czy będziemy tu jeszcze chwile, bo do nas wrócą. Wrócili… z 0.5 litra destylatu. Jeden z nich okazał się majorem tutejszej policji, więc mieliśmy sposobność pogadać z przedstawicielem władzy.
Kolejny dzień sprawia nam sporo niespodzianek. Zaczynamy w końcu realizować przejazd pętlą swanecką. Trasa jest niezwykle widokowa, pnie się przez góry, serpentyny i malutkie wsie, także te, w których zupełnie nikt nie mieszka. Na jednym ze skrzyżowań pytamy policjanta o stację benzynową. Policjant eskortuje nas na miejsce, pyta czy może jeszcze jakoś pomóc? Interesuje nas jeszcze tanie chaczapuri. Eskorta przebiega w offowe miejsce dla lokalnych, gdzie za pyszne chaczapuri płacimy 1 lari czyli 2 złote. W 10 minut jestesmy osaczeni przez dzieciaków, którzy włażą na motory, udają, że kierują. Ostatni wygrywa przejażdżkę. Opuszczając miasto, łącznie z całym komisariatem, wszyscy nam machają na dowidzenia.
Po południu trasa okazuje się być coraz trudniejsza dla nas. Rozstajemy się całkowicie z asfaltem, zaczynają się doły, koleiny, kamienie i błoto. Nasze umiejętności są co najmniej za małe na taką trasę, ale facet jest istotą ambitną. Lecimy dalej. Im dalej w las tym więcej drzew. Po parunastu km zgooras zalicza kolejną glebę, tym razem na błocie. Mimo że zachowane są wszelkie zasady ostrożności. W upadku ulega zniszczeniu drugi kufer, niestety ich jakość jest na poziomie zupełnego zera, zawartość ląduje w błocie, a my mamy nieplanowaną przerwę na pół godziny. Do miejsca docelowego – miejscowości Mestia – mamy 78km, dziś nie damy rady dojechać. Jesteśmy zmęczeni, poza tym wychodzi brak obycia z maszyną i terenem, trzęsą nam się mięśnie ze zmęczenia i robimy coraz więcej błędów. Mimo decyzji o rozbiciu obozowiska jesteśmy w \”lesie\”, bo znajdujemy się na trasie, na której nie ma pobocza i ani ceentymetra miejsca na namiot. Zmuszeni do dalszej podróży po zmroku pokonujemy kolejne kilometry w błocie i koleinach. Spotykamy na trasie rosjanina, podróżującego BMW serii 5 bez opony na przodzie. Da się?
Godzinę później znajdujemy kawałek polany, rozbijamy obozowisko w zupełnej dziczy i podejmujemy smutną decyzję o rezygnacji z dalszej podróży do Mestii tą drogą. Tym sposobem \”pętla swanecka\” nie zostaje zdobyta.
Na nasze pocieszenie, nie wiadomo skąd, pojawia się dwóch Gruzinów, (przypominam że przez 30 kilometrów nie spotkaliśmy nikogo) którzy czekają na kumpli z transportem. Dosiadają się do nas, pomagają rozpalić ognisko, a po kolejnych 30 minutach, przy naszym ognisku stoi już około 15 osób, dwa jeepy, czacza, mięso i chaczapuri. Odnoszę wrażenie, że to obowiązkowy ekwipunek w każdym samochodzie Gruzina. Impreza trwa do północy, Tamada co chwila ogłasza toast na naszą cześć, pijemy, gadamy, plotkujemy. Tamada to człowiek, który prowadzi imprezę i wznosi toasty. Od chłopaków dostajemy zaproszenie na drugi dzień do siebie, ale nazajutrz z przykrością rezygnujemy, bo czas nagli. Tu kolejna nauczka – odmówić Gruzinom nie wolno. Chłopaki się poważnie na nas obrazili. Już wiemy, że następnym razem trzeba wziąć 2 miesiące urlopu na Gruzję i balować z tym fantastycznym narodem.
Do Mestii prowadzą dwie drogi (stąd pętla swanceka). Z jednej strony błoto i szutry, z drugiej zaś normalny, pełnowartościowy asfalt. Decydujemy się na drogę alternatywną, tym bardziej, że są to serpentyny na wysokości 1500 m.n.p.m, na pewno będzie ładnie. Na samym początku, 100km od celu dopada nas intensywna burza, droga po ciemku jest samobójstwem, tym bardziej, że na drogę spadają olbrzymie kamienie i dzieje się to głównie podczas deszczu. Zatrzymujemy się po 15km przy pierwszych światłach domu. Jest to restauracja, pokoi gościnnych brak, ale za to jest taras, na którym pozwolono nam się zalogować. Jemy tam kolację, po piwku i do spania, w burzy i ulewie na balkonie.
Nazajutrz bezproblemowo zdobywamy Mestię w godzinę, ciesząc się, że nie podjęliśmy się podróżowania w nocy. Cała trasa usiana była kamieniami i zawalonymi drzewami, nie do przejechania w nocy.
Mestia to maleńkie miasteczko, nie ma tu zbyt wielu rzeczy do oglądania, prócz wielu wież mieszkalno-warownych, z których nikt już nie korzysta, a jedna z nich udostępniona jest dla turystów. Jest to idealne miejsce na bazę trekingową. W tamtym czasie całe miasto to jeden wielki plac budowy, łącznie z rynkiem. Wygląda na to, że za rok będzie to metropolia. Zwiedzamy wieże, lecimy na obiad, później do jedynej czynnej na rynku knajpy na piwo. Tam dosiadamy się do robotników, częstują nas piwem. Po 15 minutach przyjeżdża Austryjak na KTM LC8 R, podróżujący z koleżanką, którego spotkaliśmy wcześniej w Kazbegi i na pętli swaneckiej. W kolejne 15 minut pojawia się para Polaków – Asia i Bartek, których spotkaliśmy w Vardżii. Za kwadrans pojawiają się Estończycy na motorach enduro, których również spotkaliśmy już dwa razy na pętli swaneckiej. Przy stoliku słychać więc wiele języków, polski, angielski, estoński, niemiecki, gruziński i rosyjski. Kosmos! Wracając wieczorem do domu po raz kolejny spotykamy kolegów z Estonii, zapraszają nas do siebie na czaczę, nie odmawiamy, zostajemy do 1 w nocy i gadamy o wyprawach motocyklowych.
Kierujemy się do Abchazji. Nie wiemy czy da się tam wjechać bo ponoć trzeba mieć wizę. Chcemy zobaczyć Suchumi, nazywaną niegdyś perłą morza czarnego. Docieramy do Zugdidi, kufry mamy oklejone naszym logiem wyprawowym, a integralną częścią grafiki jest gruzińska flaga, stwierdzamy że bezpieczniej będzie zostawić gdzieś kufry i jechać na lekko, żeby nie kuć Abchazów w oczy tą gruzińską flagą. Zatrzymujemy się pod sklepem kupujemy jakieś picie i pytamy czy możemy zostawić kufry, nie ma z tym problemu więc odpinamy je i ruszamy w stronę granicy. Dojeżdżamy do gruzińskiego chekpointu, nie ma żadnej kontroli, siedzi tylko strażnik i nawet paszportu nie sprawdza, no tak, dla nich to nie jest granica państwa. Trzeba tu napisać kilka słów o tworze którym jest Abchazja, z jednej strony to normalnie prosperująca jednostka państwowa, choć uznana zaledwie przez kilka krajów na świecie, z drugiej strony dla gruzinów te ziemie są nadal ich, wydzielone jako autonomia, jednak Gruzja nie ma na nią żadnego wpływu, mało tego Gruzini nie są tam mile widziani.
Przejeżdżamy nadgryziony zębem czasu, most graniczny na rzece Inguri i dojeżdżamy do mocno obwarowanych zabudowań, przejścia Abchazów. Ruch na tej granicy jest żaden, jesteśmy tylko my. Parkujemy motocykle, gdy podchodzi do nas facet w mundurze polowym z niedbale wyciągniętą koszulą, z kałachem na ramieniu, kiepem w ustach i Ray Banach na nosie.
– skąd? rzucił wyraźnie znudzony
– z Polski
– no ładnie
– Chcieliśmy zapytać co należy zrobić żeby wjechać do Abchazji? Jakaś wiza?
– jak by Polska uznała nasz kraj, to byście nie musieli mieć wiz, tak mają mieszkańcy Kongo
Ciekawe ilu ich tu przyjeżdża, pomyślałem.
– a historie znacie? wiecie kto wygrał wojnę! zapytał dość wrogim tonem
– przecież to logiczne odpowiedziałem uśmiechając się skoro stoisz tutaj i mnie o to pytasz, oczywiście że Abchazowie, z pomocą ochotników czeczeńskich, inguskich i kabardyńskich
– maladcy! (zuchy) widzę że znacie historię, to dobrze! pierwszy raz pojawił się uśmiech na jego posępnej twarzy Paszporty dajcie!
Pogranicznik znikł w jednym z baraków. Czekaliśmy dobre 20 minut gdy pojawił się ponownie. Oddał nam paszporty i powiedział
– Nie ma szansy na to żebyście dziś wjechali, musicie mieć promesę można to załatwić przez internet, w paszportach zostawiłem wam kartkę z adresem strony, znajdziecie tam wszystkie instrukcje jak to zrobić.
Wyciągnąłem paczkę papierosów, bo w owym czasie paliłem i zapytałem pogranicznika
– zapalisz?
– chętnie
palce pogranicznika zaczęły podążać w kierunku wysuniętego z paczki papierosa, w pewnym momencie wyrwał mi paczkę zobaczył gruzińskie litery i stanowczo powiedział
– gruzińskich nie palę! wyciągnął z kieszeni swoje – masz ode mnie, Abchazkie, o wiele lepsze, świetny tytoń!
Wziąłem, od niego z paczki i paliliśmy
– prawda że lepsze? zapytał
– zdecydowanie! odpowiedziałem, mimo że różnicy nie czułem
Wypaliliśmy po papierosie i pożegnaliśmy się, gdy wsiadaliśmy na motory nasz pogranicznik wyciągnął jeszcze paczkę i wręczył nam po papierosie i powiedział
– macie na drogę! Wiecie one lepsze są.
Po chwili byliśmy znów pod sklepem, gdzie odebraliśmy kufry, było późne popołudnie, ale postanowiliśmy dotrzeć do Batumi. Przy ogrodzie botanicznym miałem kolegę, który pracował w knajpie na plaży, postanowiliśmy go odwiedzić. Do Batumi docieramy koło 21, długo jedziemy po ciemku, co w Gruzji nie jest dobrym pomysłem, dużo aut jeździ bez świateł, do tego wszędobylskie krowy stwarzają dodatkowe zagrożenie. Odnajdujemy knajpę, namiot stawiamy tuż obok, pijemy piwko ze starym znajomym i kładziemy się spać, noc jest tak ciepła że śpimy pod gołym niebem. Rano ruszamy do centrum, zatrzymujemy się u moich w domu u moich znajomych. Zgooras na poważnie się rozchorował więc zostajemy chwile dłużej, niż mieliśmy w planie. Batumi jest faktycznie ładnym miastem, a różnica do pozostałych komercyjnych plażowisk, jakie było nam spotkać podczas różnego wakacjowania, jest taka, że nie występują tu nachalni ludzie. Jak chcesz sobie kupić orzeszki to sobie je kupisz, ale nikt Ci na siłę ich nie wciska. Swoją drogą to Batumi wygląda jak duże polskie miasto w późnych latach 90, z tą różnicą, że wszystko \”zachodnie\” już tu jest, ale nie w przytłaczających ilościach, na drogach panuje prawo silniejszego, obecność policjanta na krzyżówce nie zmienia zupełnie nic, trzeba się pchać. W tym miejscu pozwolimy sobie na małe spostrzeżenie. Większość powierzchni Gruzji wygląda na bardzo mało cywilizowaną, ludzie patrzyli na nas jak na UFO, kamera gdzieś tam zamontowana na gmolu robiła takie \”wow\” jak byśmy pracowali dla National Geographic. Miejscowi na prowincji mają małe pojęcie o geografii swojego kraju, do tego stopnia, że na 50 kilometrów przed kluczowym miastem, lokalni nie znają drogi. To tak jakbyś zapytał w Niepołomicach \”którędy na Kraków\”. Ponadto ciągle prześladuje nas wątek \”Kaczyńskiego\”, z tym, że im bliżej cywilizacji tym bardziej można w tej sprawie zabrać głos, bo na wsiach nadal jednogłośnie Gruzini uważają, że samolot strącili Rosjanie.
Zgooras leży w łóżku, więc poszedłem z moim gruzińskim przyjacielem do portu zapytać o prom na Ukrainę, pierwotnie planowaliśmy przedostać się z Batumi do Iliczewska promem, który według informacji z Polski, miał kosztować 170$ i płynąć 36 godzin. Okazało się, że faktyczna cena to 450$, prom płynie 3 dni, a bilety na niego są wyprzedane na miesiąc do przodu. Z racji tego nasze plany drastycznie się zmieniły, i to raczej na dobre. Jesteśmy więc zmuszeni do kontynuowania podróży przez Turcję, Rumunię i Bułgarię. Niestety cena paliwa w Turcji wynosi 8.5pln, więc będziemy szmuglować przez granicę kanistry, z połowę tańszym paliwem z Gruzji. Jak się uda to jesteśmy na tej operacji 150pln do przodu. Turcja będzie też dla nas niezłą szkołą dziadingu, bowiem tam jest wszystko droższe, zresztą Moris i Kozioł, którzy się od nas odłączyli parę dni temu, pisali, że na Turcję roztrwonili 2/3 budżetu na cały wyjazd. Pożyjemy, zobaczymy.
Żegnamy się ze wspaniałą Gruzją, formalności na granicy tureckiej nie trwają zbyt długo i po chwili jesteśmy po drugiej stronie. Przed nami 3000km, niby jeszcze daleko, ale ciężko się oswoić z myślą powrotu, szczególnie po miesiącu włóczęgostwa. Turcję robimy w 3 dni, jazda i spanie gdzieś po krzakach za nami połowa drogi.
Wjeżdżamy do Bułgarii, trzymamy się blisko morza, żeby jeszcze przez te kilkaset kilometrów napawać się jego widokiem. Pod Burgas na dzikiej plaży, zostajemy jeszcze dwie noce, potem Rumunia, okolice Konstancji, to już ostatnia noc nad Morzem Czarnym, odbijamy w stronę domu, przecinamy Bukareszt i docieramy do słynnej trasy transforgardzkiej, która jest TOP 1 wśród polskich motocyklistów. Być może taka jest, choć po tych tysiącach przejechanych kilometrów, z czego dużą część po Kaukazie, trasa ta nie robi na nas większego wrażenia.
Przecinamy Węgry i wjeżdżamy na Słowację tutaj ostatni nocleg, do Krakowa 140 km. Około południa dnia następnego, po 5 tygodniach w podróży, docieramy do domu. Ogromna radość nas ogarnęła że to zrobiliśmy, a jeszcze większa satysfakcja, że nie znaleźliśmy wymówek żeby tego nie robić.
Myślę że będzie to sporym zaskoczeniem dla większości z was, ale tą pierwszą naszą podróżą, udowadniamy, że na dalekie podróże nie trzeba mieć walizki pieniędzy! Cała wyprawa 5 tygodni, 10000 kilometrów, kosztowała nas po około 3300 zł na głowę i obejmuje to (paliwo, noclegi, spanie i jedzenie) W kalkulacji nie jest ujęte przygotowanie motocykla i wiza rosyjska (380zł)