Marzec 2013
Uczestnicy:
Marcin Suchy Suchoń, Krzysztof Zgooras Zgórkiewicz i Paweł Gutek Podsiadło
Tekst:
Suchy i Zgooras
Minęło 8 miesięcy od naszej pierwszej w życiu podróży motocyklowej dookoła Morza Czarnego Jest 12 marca 2013 roku, miała być już wiosna, ale pogoda płata nam figla, z nieba lecą ogromne płaty śniegu, a my jak bałwany ładujemy motocykle na lawetę, ręce marzną bo temperatura bliska zeru. Finalnie ruszamy o 23, kierunek Estepona w Hiszpanii, dystans 3300 kilometrów, mimo fatalnych warunków nastroje bardzo optymistyczne. Jedzie nas trzech, każdy ma prawko więc jedziemy non stop, zmieniając się co 4 godziny, dzięki temu po 42 godzinach docieramy do Estepony, gdzie umówieni jesteśmy z koleżanką u której mamy zostawić auto z lawetą, niestety jest 4 w nocy więc stajemy na jakimś parkingu i kładziemy się spać. Rano rozpakowujemy graty i dzwonimy do kumpeli, która przyjeżdża do nas i odprowadza z Gutekiem auto na swoją posesję. Wraz ze wstającym coraz wyżej słońcem, rośnie też temperatura. Zapakowani w 18 stopniach ruszamy w kierunku Algeciras, do którego mamy raptem 50 kilometrów, po drodze kupujemy za 55 euro bilet, i jedziemy do portu logować się na prom do Tanger Med w Maroku. Jesteśmy mocno zmęczeni w końcu od 50 godzin nie widzieliśmy łóżek, a odpocząć na tylnim siedzeniu w Passacie nie bardzo się da, jedyne co nas trzyma na nogach to adrenalina i fakt że zaraz będziemy w Afryce!
No może nie do końca tak zaraz, bo prom się spóźnia dwie godziny, potem jego ładowanie trwa kolejne dwie godziny, a gdy po około godzinie docieramy do portu w Maroku witamy się z biurokracją graniczną. Łazimy z papierkami od okienka do okienka, dwie godziny żebraniny, ale w końcu się udaje i opuszczamy port w Tanger Med. Przed nami Afryka!
Nauczeni doświadczeniem, nie korzystamy z portfela przez pierwsze kilkanaście kilometrów. Zasada jest prosta, im dalej w głąb kraju tym taniej. Jemy szybki obiad, lokalnego Tadżina za parę złotych i ruszamy trasą wzdłuż wybrzeża. Mija zmęczenie, bo widoki zapierają dech, po jednej stronie mamy morze, po drugiej góry, miejscami pniemy się na dość wysokie przełęcze i z tego wszystkiego zapominamy o znalezieniu miejsca na biwak i nocleg. Zastaje nas noc i wszystko staje się skomplikowane. Ciemność w Maroku ma zupełnie inny wymiar niż u nas. W nocy jest zupełnie czarno. Brak jakiegokolwiek oświetlenia w małych miejscowościach, rozbicie namiotu jest pod znakiem zapytania.
W pierwszym napotkanym budynku pytamy o nocleg, niestety ceny jakieś takie wysokie, więc jedziemy dalej kilka kilometrów. Wreszcie znajdujemy coś dla nas. Jest rzeka, miejsce na namiot i ognisko, rozbijamy się. W kilka chwil pojawia się dwóch gości, pomagają nam przy rozbiciu namiotu, palą z nami ognisko, jesteśmy rozpakowani, biwak ogarnięty, materace napompowane, pomału opadają emocje związane z problemem znalezienia noclegu. Miejsce które wybraliśmy na biwak znajduje się na skraju jakiejś małej miejscowości nad rzeką tuż obok mostu. Co chwilę przychodzą jacyś różni ludzie przyglądają się i odchodzą, w końcu jeden podchodzi i mówi, że jest z Policji i że nie możemy tu spać, że mamy się zwijać. Legitymacji żadnej nie okazał, ogólnie zrobiło się zamieszanie, kolejni ludzie stali nad nami i się gapili, w końcu jeden z nich mówi, że nas przenocuje u siebie. Idę zobaczyć z nim to lokum, facet pokazuje mi jakąś norę i woła za nią 50 euro. Sytuacja jest lekko patowa, wypiliśmy już po drinku, namiot stoi, ognisko się pali, na dworze ciemna noc, jest północ. Po 60 godzinach w podróży, chcemy spać, ale jak tu spać kiedy przy namiocie stoi kilkanaście osób, a jeden cały czas powtarza, że tu nie wolno! Nie pozostaje nam nic innego, jak zacząć spowrotem się pakować, zwijamy wszystko na szybko, na odchodne osobnik-kierownik zamieszania, chce od nas kasę za pomoc w rozpaleniu ogniska, nagraniu noclegu i miliona innych rzeczy. Zaczyna się robić nerwowo wskakujemy na spakowane motory i uciekamy. Jest środek nocy, dobrze po pierwszej, zupełnie ciemno, bez nadziei na znalezienie czegokolwiek do spania. Jedziemy kolejne kilometry dostrzegamy maleńkie miasteczko nad wybrzeżem, zjeżdżamy do miejscowości, znajdujemy długą promenadę, docieramy do jej końca, zero ludzi. Postanawiamy się rozbić za murkiem promenady na plaży, może jakoś do rana przetrwamy. Rozkładamy szpargały, nagle jakby spod ziemi staje przed nami ośmiu facetów.
- Co tu robicie?
- Chcemy rozbić namiot i się przespać.
- Nie możecie, my tu pilnujemy tej plaży i tu nie wolno!
Ręce nam opadają!
- To może nam wskażecie miejsce gdzie możemy spać?
- W centrum jest kemping, tam jedźcie!
Brzmi nieźle, znów pakujemy graty na motory,jedziemy kilka minut, docieramy pod bramę, ciemności egipskie, mimo że jesteśmy w Maroku, brama zamknięta, ogólnie miejsce wygląda jakby od lat było nieczynne.
Zjeżdżamy do centrum miejscowości na duży parking jest druga w nocy. Jesteśmy zdesperowani, na kempingu stoją kampery.
- Wjedźmy między kampery, rozbijemy namiot i otoczymy go motorami do rana może jakoś dobijemy. powiedziałem do chłopaków.
- Jest to jakieś wyjście, ale może zapytajmy najpierw kogoś, żeby znów się nie pakować, bo się okaże że nie wolno.
Na parkingu przed wielką willą stoi facet, podeszliśmy do niego i pytamy czy możemy rozbić namiot na parkingu.
- Tu nie bardzo wolno, ale ja was przenocuję, zaczekajcie chwilę. –odparł i zniknął w drzwiach wielkiej willi.
Po kilkunastu minutach wychodzi z willi a za nim kroczą cztery kobiety, wszyscy wsiadają do auta i podjeżdżają do nas.
- Jedźcie za mną! –powiedział
W głowie kłębiły mi się różne myśli, po przeżyciach z ostatnich godzin byłem podejrzliwy, ale z drugiej strony zmęczenie kierowało mną w stronę łóżka. Jadąc za autem była szansa, że w końcu w nim zalegniemy. Jechaliśmy kilkanaście minut, po utopionych w mroku przedmieściach, stanęliśmy pod jakimś domem, z auta wyszły kobiety, mężczyzna otworzył im drzwi, a nam kazał poczekać. Po chwili dostaliśmy klucz od domu i karteczkę z numerem telefonu.
- jak się wyśpicie zadzwońcie lub napiszcie do mnie powiedział i odjechał.
Dostaliśmy piętro w domu z salonem i dwoma sypialniami, był też prysznic, to świetna sprawa jak trzy doby się człowiek nie mył, nawet fakt że jest tylko zimna woda nikomu nie przeszkadzał.
Padamy!
Nazajutrz budzimy się koło 10 i wychodzimy przed dom. Nasz gospodarz już czeka i zaprasza na śniadanie do willi przy promenadzie gdzie wczoraj się spotkaliśmy. Wita Nas cała rodzina, jest sporo ludzi, na śniadaniu byli też kuzyni naszego gospodarza, jemy lokalne pyszności, kilka pamiątkowych fotek i około 12 ruszamy w drogę. Chcemy zapłacić za nocleg, ale nasz gospodarz nie chce od nas ani grosza.
Pierwsze kontakty z lokalnymi były fatalne, ale w końcu trafiliśmy na porządnych muzułmanów, którzy nam pomogli. Było to bardzo miłe.
Ruszamy w kierunku Tazy. Omijając główne drogi przemieszczamy się opłotkami, co rusz jakiś szuterek, droga ciekawa, bo niekomercyjna, turysta na tych odcinkach to raczej rzadki widok, dlatego przejeżdżając przez miasteczka i wioski, wzbudzamy wyraźne zainteresowanie mieszkańców.
Nauczeni doświadczeniem ostatniej nocy, przed zachodem słońca zaczynamy rozglądać się za noclegiem, mijamy miejscowość Targuist i trafiamy na piękną polanę między dwoma pagórkami. W dole rozciąga się panorama miasta. Rozbijamy biwak, zapowiada się piękna noc, niebo bezchmurne z milionem gwiazd, idealne warunki na drina i rozmowę z kumplami.
Kładziemy się koło północy, warunki pogodowe idealne, nic nie zapowiada nadchodzącego armagedonu…
5:30 budzi nas głośne łopotanie tropiku, z minuty na minutę wiatr staje się coraz silniejszy, kładzie nam namiot, którego konstrukcja dotyka nam twarzy, do tego dochodzi ulewny deszcz. Postanawiamy poczekać, może się uspokoi, ale po chwili słyszymy jak targa się materiał, to nasz namiot! Coś trzeba zrobić, więc jeden zostaje w środku, żeby wiatr nie porwał nam namiotu, dwóch wychodzi na zewnątrz, jest ciemno, deszcz, a może nawet mały grad, pada poziomo, waląc z impetem w twarz. Zabezpieczamy namiot, obstawiając go kamieniami i mocując linki do motocykli, Zgooras plącze się w odciąg namiotu i rozwala palaca o ostry kamień. Chowamy się zpowrotem do namiotu. Po około 20 minutach wiatr ustaje, pozostaje tylko ulewa. Nie śpimy już, około 7 deszcz maleje, pada ale wyraźnie mniejszy, jest moment żeby się szybko zapakować i znikać z tej cholernej polany!
Ruszamy, pierwsze kilkadziesiąt kilometrów w deszczu, ale wraz z uciekającymi kilometrami maleje też deszcz, pogoda jest jednak niepewna, na niebie cały czas kłębią się deszczowe chmury.
Trasa prowadzi cały czas przez góry, co chwila jakieś serpentyny, tego dnia robimy około 140 kilometrów i docieramy do małej wioski Maghraoua, trafiamy na wieli targ na którym jest tylko jeden sprzedający, ma pomidory, ogórki cebulę, gestykulując pytamy czy można tu coś zjeść, od rana zjedliśmy po pomarańczy. Facet pakuje nam swoje produkty, których nie zamawiamy i prowadzi nas do budynku obok, tam jest facet, któremu wręcza warzywa, coś do nas gada ale nie bardzo rozumiemy, wygląda na to że z jego warzyw, facet będzie nam robił jedzenie, po chwili ktoś donosi jajka, a po kolejnej mamy pysznego omleta z cebulką i pomidorami, do tego chleb. Za całą operację płacimy sześć złotych, dwa złote za siatkę warzyw, i cztery za serwis. Z pełnymi brzuchami i z uśmiechem na twarzy szukamy noclegu, jest dość wcześnie ale mamy do zrobienia serwis namiotu bo należy mu się szycie, zapuszczamy się na wieś i pod pierwszym lepszym domem pytamy młodego chłopaka czy możemy rozbić biwak. Młody mówi że taty nie ma więc on zapyta mamy, kobieta do nas nie wychodzi, ale za pośrednictwem chłopca przekazuje nam informację że nie będzie problemu. Po chwili młody przynosi nam w poczęstunku herbatę, którą przygotowała matka.
Pogoda jest nadal niestabilna, z przelotnymi opadami deszczu, namiot naprawiony więc kładziemy się spać. Cały wieczór leżymy w namiocie, bo na zewnątrz leje. Około północy podjeżdża ciężarówka, motor cały czas pracuje, słychać że ktoś z niej wysiada, kroki zbliżają się do nas, męski głos mówi Sallam Alejkum i szarpie nam za namiot, otwieramy przedsionek, ciężko się dogadać, ale wynika z tego że pan chce nas przenocować, mówi że ma padać całą noc, więc zaprasza. Jesteśmy już rozbici, prawie śpimy, jest północ, znów to wszystko składać, bez sensu! Postanawiamy jednak zostać.
Poranek zapowiada dobrą pogodę, przestało padać i wreszcie miejscami widać przecierający się błękit nieba, może to już będzie koniec naszego pogodowego pecha. Pakujemy się i ruszamy w dalszą drogę. Przed nami pasma górskie, których szczyty sięgają 3500 m.n.p.m. Przez pół dnia jedziemy szutrowymi drogami, przy których zalega gruba warstwa śniegu, temperatura między 0 a 5 stopni, a miało być ciepło! Warunki dość trudne, miejscami spod czap śniegu wypływają gigantyczne ilości błota, omijamy je sprawnie, znów przełęcz na 2500 metrów, kolejne szutry, a za górą niespodzianka! W przeciągu kilkunastu kilometrów temperatura wzrosła do 30 stopni. Czy to już Afryka?
Zjeżdżamy cały czas w dół, przed nami rozpościera się bezkresny step i tylko w oddali widać kolejne pasma górskie, dookoła ani żywego ducha, tylko my. Po kolejnych kilometrach, mijamy miejscowość Missour, jest już późne popołudnie, a my usiłujemy zrobić sobie 60 kilometrowy odcinek pustynny, trochę na pałę, do nawigowania używamy tylko słońca i gps\’u, na którym nie ma ani jednego elementu, do którego można byłoby się odnieść. Brak drug więc lecimy na azymut. Po blisko 10 kilometrach, kiedy wydaje nam się, że przejechaliśmy pięć razy więcej, składamy broń. Dziś dystans jest nie do pokonania.
Wracamy do Missour. Tym razem nocujemy w hotelu o romantycznej nazwie Titanic, za którego płacimy w sumie 20 euro za naszą trójkę, motory dla bezpieczeństwa zostawiamy w jego holu.
Tej nocy trochę pospaliśmy, łóżko to jednak łóżko, bije na głowę komunistyczny czerwono granatowy materac, jakim wtedy dysponowałem. Rano ruszamy na pierwszy odcinek pustynny, długo na to czekaliśmy. Na południe od Missour, zaczyna się jak to nazywam twarda pustynia, podłoże zbite z dużą ilością luźnych kamyków. Pierwsze kilometry wydają się być łatwe, normalna szutrowa nawierzchnia, jedyne na co trzeba uważać to muldy, które przy wyższych prędkościach rzędu 70 km/h, domykają nam zawieszenie i chwilę uderzamy podwoziem o jakieś kamienie. Dziś nawigowanie jest prostsze, nadal lecimy na azymut, ale mamy cały dzień i nigdzie nam sie nie śpieszy no i mamy porządny zapas wody.
Sceneria jak z innej planety, jedziemy jakimiś szlakami które się co chwilę rozjeżdżają by po kilku kilometrach znów się połączyć. W połowie dystansu GPS wyprowadza nas do wysychającego koryta rzeki. Wielki wąwóz, dno z piasku i luźnych otoczaków, co chwilę ktoś z nas się kopie. Po przejechaniu kilku kilometrów wycofujemy się by znaleźć inna drogę i ominąć jakoś to koryto rzeki. Po drodze mijamy kilka osad, łatwo poznać że za chwilę będą, bo pojawiają się wielbłądy, generalnie zwierząt jest mało,widać nieśpiesznie dreptające żółwie i co jakiś czas przed kołami przebiegnie jakaś wystraszona, gigantyczna jaszczurka, Po kilku godzinach żegnamy pierwszy pustynny odcinek i szukamy jedzenia. Z racji że uwielbiam się targować, a w Maroku innej opcji nie ma, więc czuje się jak ryba w wodzie.
Docieramy do jakiegoś miasteczka, zatrzymujemy się, a po chwili okrąża na stado naganiaczy, chcą sprzedać wszystko, z haszyszem na czele. Tym razem jednak haszyszu nie szukamy, jesteśmy głodni! Jeden z nich, posługuje się niby angielskim, jesteśmy więc przygotowani, że będzie próba wyłudzenia stawki turystycznej. Dajemy się zaprowadzić do knajpy na obiad. W środku panuje półmrok, obok baru stoi grill, w którym obraca się kura.
- po ile kurczak? Pytam
- 100 dirhamów odpowiada naganiacz po arabsko-angielsku
- 40 możemy zapłacić odpowiadam po angielsku
- 80 twardo odpowiada naganiacz
- 40 i to jest wszystko, i tak płacimy frycowe /po polsku/
- ok
Nauczony doświadczeniem daje kartkę i każe mu zapisać cenę na kartce.
Na stole ląduje kura, do tego oliwki, jakaś sałatka chleb. Zjadamy wszystko ze smakiem, nie prosimy o rachunek tylko zostawiamy na stoliku 40 dirhamów. Naganiacz podnosi larum że rachunek jest 80 dirhamów, zaczyna robić się tłum, przychodzą jacyś przypadkowi ludzie z ulicy dyskutują z naganiaczem, gadają do nas coś po arabsku. My spokojnie wstajemy i zaczynamy się ubierać na motor, w pewnym momencie jest wokół nas 20 osób latających jak pszczoły wokół miodu. Wiecie nikt już nie mówi po angielsku. W końcu sięgam do kieszeni i wyjmuję kartkę z zapisaną ceną i mówię /po polsku/: co tu napisałeś? 40 czy 80? Więc bierz 40!
Naganiacz zbiera 40, dzieli to jeszcze na połowę, 20 dirhamów, czyli około 9 zł dostaje restauracja, reszta jest jeszcze dzielona na jakieś mniejsze części, między różnych ludzi. Kto ile i za co dostał, to wiedzą tylko oni. Jedno jest pewne ustalenie ceny i zapisanie jej na kartce papieru robi robotę.
Do Merzugi docieramy już po zmierzchu, lokujemy się w hotelu Panorama, który polecił nam znajomy. Miejsce położone trochę na uboczu, z pięknym widokiem na Erg Chebbi gigantyczną wydmę, której wysokość sięga aż 150 m.n.p.m. To tutaj znajdują się wrota Sahary, a dalej to już tylko bezkresna pustynia, czyli właśnie to, czego chcemy doświadczyć. Rano wstajemy około 8 tempura na zewnątrz przekroczyła już 20 stopni, a po kolejnej godzinie było już 36 stopni. Postanawiamy przeczekać największe słońce i ruszyć pod koniec dnia, spanie i tak planujemy na pustyni, więc nie ma znaczenia gdzie to będzie, rozbijemy się tam gdzie nas złapie noc.
Kręcimy się chwilę po Merzoudze, osada mocno turystyczna, z setką berberów, którzy chcą ci coś wcisnąć, większość turystów przyjeżdża tu, żeby zobaczyć jedne z piękniejszych wydm w Maroku, inni chcą zobaczyć pustynię, a jeszcze inni, tak jak my, przejechać dwustukilometrowy piaszczysty trakt MH6 do Zagory, to dawny odcinek trasy rajdu Paryż-Dakar.
Ruszamy koło 15, słońce nadal mocno operuje, ale z biegiem czasu będzie słabnąć, najważniejsze, że najgorętsze słońce mamy już za sobą. Sceneria iście kosmiczna. Początkowo droga jest wyraźna, a pustynia twarda i nie sprawia nam większych kłopotów. Do pierwszej oazy Ouzina, mamy lekko ponad 50 kilometrów. To mała osada Berberów, docieramy do niej po około dwóch godzinach. Do tego czasu mamy zaliczone kilka niegroźnych upadków, miejscami był już luźny piach. Za oazą sceneria zmienia się kolejny raz, wjeżdżamy na wyschnięte popękane koryto rzeki, tworzące charakterystyczną skorupę. Płasko i twardo jak na stole bilardowym, aż się prosi, żeby odkręcić manetkę i tak też robimy. Jazda z prędkością ponad 100 na godzinę w takiej scenerii jest naprawdę ekscytująca.
Przecinamy jezioro i kierujemy się na zachód w stronę oazy o nazwie Ramla. Pokonujemy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, Gdy słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, zaczynamy szukać noclegu. Nie mamy zbyt dużego wyboru, bo sceneria wszędzie gdzie spojrzysz podobna, więc oddalamy się od traktu i rozbijamy się gdzieś pod drzewem, których jest tutaj niewiele.
Jesteśmy oddaleni od głównego traktu około kilometra, zaczynamy rozstawiać biwak, nagle nie wiadomo skąd pojawia się jakiś facet, rozkłada przed nami kocyk i wyjmuje jakieś artefakty na handel. Za chwilę pojawia się drugi, to Berberzy czyli rdzenni mieszkańcy Sahary. Częstujemy ich kawą, mają z nas niezły ubaw bo oczywiście towarzyszą nam turbo wygłupy.
Namiot rozbity nastaje noc, leżymy na motocyklach z oczami wlepionymi w niebo. Takiego nieboskłonu, nie widziałem nigdy, gwiazdy wydają się być tak blisko że mam wrażenie że można je dotknąć.
Wstajemy o świcie. Słońce schowane jeszcze za horyzontem, tworzy piękną pomarańczową łunę jaśniejącą z każdą minutą. Wdrapuję się na najbliższą wydmę żeby, podziwiać moment, gdy pierwsze promienie nadadzą piaskowi piękny złocisty kolor. Po chwili zza horyzontu przebijają się pierwsze promyki dawkując pustyni swoją moc, to jest dobry moment by ruszyć, bo za dwie godziny będzie tu piekło.
Ruszamy. Po około dwóch godzinach docieramy do oazy o nazwie Ramla. Na samym wjeździe wita nas gaj palmowy i surowe budynki z maleńkimi oknami, które chronią mieszkańców przed słońcem. Większość ludzi chodzi w typowych dla ludzi pustyni strojach i turbanach.
Zajeżdżamy pod budynek z napisem restaurant, parkujemy motocykle. W jednej chwili ktoś przynosi nam stolik i trzy krzesła. Nikt tu nie mówi po angielsku więc na migi zamawiamy trzy tażiny, oczywiście cena wyjściowa była 100 dirhamów ale urwałem do 25 od osoby. Dostajemy pyszne jedzenie z gratisową herbatą.
Słońce zaczyna operować w zenicie, więc postanawiamy trochę odczekać, pijąc w cieniu herbatę i obserwując życie Berberów. Nikt z nas nie zdaje sobie sprawy z tego, co nas czeka za chwilę. Przed nami kilku kilometrowy odcinek starego koryta rzeki, niby prosta sprawa, a jednak nas zaskoczyła.
Gdy słońce trochę zelżało, zaopatrzeni w wodę ruszamy dalej i docieramy do koryta rzeki, które zaczyna się jeszcze na rogatkach Ramli. Piasek zamienia się miejscami w pył, motory kopią się na potęgę, ciężko przejechać kilka metrów bo nie ma jak się napędzić. Całe koryto rzeki, pokryte jest kępami wysokich krzaków. Kto jeździ motocyklem wie, że aby pojechać po piachu, potrzebna jest prędkość. Niestety w pewnym momencie zdajemy sobie sprawę, że krzaki to istny labirynt.
Cały czas towarzyszą nam berberzy z Ramli na lekkich motorynkach, oferując pomoc w przedostaniu się na drugą stronę. Cena zaczyna się od 500 euro. Zaczyna się robić nerwowo, słońce daje nam nieźle popalić, jest około 40 stopni, a my co rusz musimy się wykopywać nawzajem z piasku, nie mówiąc już o tym że krążymy w kółko przez te krzaki. Postanawiamy uspokoić grę, przysiąść w cieniu i zastanowić się jak ugryźć temat bez pomocy lokalnych przewodników. Trasę mamy rozrysowaną i zrobionego gpxa więc ślad przejazdu jest, a to już dużo, problem natomiast mamy z orientacją na motocyklu przez labirynt z krzaków, bardzo nas to spowalnia, a co za tym idzie powoduje kopanie się motocykla. Postanawiamy się rozdzielić Gutek zostaje z motocyklami i z Berberami, którzy postanowili się już dosiąść, a ja ze Zgoorasem i z GPS’em w dłoni ruszamy na piechotę. Idziemy wzdłuż śladu, który rozrysowałem jeszcze w Polsce. Na piechotę o wiele łatwiej, bo można ocenić w które krzaki wejść. Po kilkuset metrach docieramy do głównego koryta wyschniętej rzeki, odznacza się on półtorametrowym uskokiem, plusem jest, że kończą się krzaki. Teraz pozostaje nam tylko odnaleźć jakiś spokojny zjazd i wyjazd z głównego koryta i będziemy na drugiej stronie. Szybko udaje nam się znaleźć miejsce gdzie możemy to zrobić, przechodzimy na drugą stronę koryta tam już podłoże jest twardsze z dobrą widocznością. Postanawiamy wracać do Gustawa, całość naszej pieszej trasy oznaczamy wielkimi strzałkami, które rysujemy na piasku lub oznaczamy gałęziami. Było się w zuchach co nie? Czuuuwaj!
W czasie naszej nieobecności, Gutek popijał sobie wodę z Berberami z uśmiechem na twarzy. Okazało się, że w sumie to się zakumplowali, opowiadali mu, że tak zarabiają na życie, pomagając turystom, którzy często się tutaj gubią jak by nie patrzeć anioł stróż, tylko czemu taki drogi? Niestety Polak kombinator w budowaniu oszczędności, nie dał zarobić, żegnamy się więc z Berberami i startujemy. Przejazd na drugą stronę koryta, z gotowymi drogowskazami, zajmuje nam raptem kilkanaście minut, a cała operacja trwała około 2 godzin. Czasem warto się zatrzymać i pomyśleć co dalej robić, działa zarówno w życiu jak i w podróży.
Tę noc spędzamy jeszcze na pustyni, a przed południem, dnia następnego docieramy do Zagory. Najtrudniejszy odcinek naszej wycieczki zaliczony, uzupełniamy zapasy i ruszamy na północ w kierunku Dades. Dziś szukamy hotelu, bo Gutka motor niedomaga, zresztą po dwóch dobach na pustyni, spanie pod namiotem odpada, śpimy w miejscowości Nukob za 8 euro od głowy, gdzie Zgooras przez pół wieczoru bawi się kluczami, na szczęście udaje mu się usunąć usterki.
W kolejnym dniu kończy się powoli nasz entuzjazm, zaczynamy jechać w kierunku północy, i mimo że jest nadal o 20 stopni cieplej niż w ojczyźnie to nam jakoś tak zimno. Poza tym, sam fakt, że nasza destynacja jest już ukierunkowana na powrót, nie napawa zbytnio optymizmem. Opuszczamy pustynne tereny i docieramy do Dades – to swoiste “must see” Maroka. Wszyscy mlaskają na tamtejsze widoki, bo Dades to spory wąwóz, którego koryto ciągnie się kilkanaściekilometrów, rozcinając skaliste góry na dwa pasma, których korony znajdują się jakieś 500 metrów wyżej niż koryto rzeki.
Jako że smutno nam się zrobiło na myśl o powrocie, postanawiamy zdobyć “wesołą plastelinę”. W pierwszym napotkanym barze pytamy młodego kelnera czy by nam nie pomógł. Odpowiedź jest pozytywna. Umawiamy się na wieczór. W międzyczasie poszliśmy na wycieczkę do centrum wioski, włóczymy się po ulicach aż wkońcu trafiamy na bar dla lokalnych. Wchodzimy. Ów bar, okazuje się być jednocześnie sklepem typu 1001 drobiazgów. Można tu kupić podpaski, ostrze do kosiarki, papierosy na sztuki i hałwę. Sklep jest całkowicie zakopcony palonym w międzyczasie skrętem, jeden z staffu, nie jest w stanie się ruszać, wygląda jak przyspawany do taboretu. Po polskobrzmiącym “salam alejkum” dostajemy w zęby jointa od sprzedawcy, dalej już jest tylko z górki. 30 sekund później jeden z klientów wyjmuje zawiniątko z plasteliną, pyta “czy to?”, podaje cenę. Nasze jednogłośne OOOKej wypycha go ze sklepu na 5 minut, które ciągnie nam się dramatycznie. Sam nie wiem, czy nas zaraz nie zabiją, albo ugotują na zapleczu. Atmosfera jest delikatnie mówiąc niekomfortowa. Jesteśmy lekko spaleni, jeden z towarzystwa zabrał naszą gotówkę, gdzieś wybiegł, a w sklepie pozostało 15 upalonych kolesi. Po tym, jak minęła najdłuższa chwila w naszym życiu, podjeżdża czarny Renault 12 rocznik 78, w Polsce bardziej znany jako Dacia. Auto ozdobione lampkami ledowymi majestatycznie taranuje krawężnik pod sklepem. Wysiada człowiek, idzie do nas i wręcza nam kostkę haszyszu. Od tego momentu nawet powrót z wycieczki do Maroka przestał być smutny.
Nazajutrz ruszamy w Dades właściwy, czyli tam, gdzie każdy autokar zatrzymuje się na godzinę, żeby turyści mogli naprodukować sobie pocztówek czy też tapet do windowsa. Faktycznie, jest cudownie, droga wije się serpentynami i pnie się na samą górę wąwozu. Jest tak pięknie, że mamy ochotę co 30 metrów strzelić pocztówkę. Gdzieś po drodze kupujemy “kurzołapy” dla żon i uciekamy dalej tym bardziej, że widzimy, że kończy się asfalt. I super, bo tam nie będzie galopującej turystyki. Tu zaczynają się jaja i kolejne kłótnie między nami. Z map wynika że powinien tu być asfalt lub co najmniej szuter, jednak droga przeradza się w jeden wielki wybój i bezustannie pnie się pod górkę. Po kilku godzinach osiągamy wysokość 3000m n.p.m. i zaczyna się śnieg. I nic by w tym dziwnego nie było, gdyby nie fakt, że śnieg zalega na drodze i momentami jest to warstwa 50-70cm. Nie da się tego w żaden sposób przejechać, co chwilę któryś z nas leży, ktoś inny się zakopuje, masakra. I tak przez 5 godzin. Gdzieś w międzyczasie dostrzegamy na śniegu dwa świeże ślady opon enduro. Jest nadzieja, skoro ktoś przed nami jechał to i my damy radę. Brniemy dalej w naszą błotno śnieżną trasę i docieramy do jakiejś wioski. Jest już popołudnie, a my trochę zgłodnieliśmy więc postanawiamy znaleźć jakieś pieczywo. Oczywiście w wiosce sklepu nie ma, więc ktoś zaprowadza nas do czyjegoś domu, gospodarz częstuje herbatą i podaje chleb, pytam ile? Gospodarz jednak nie chce pieniędzy. Dziękujemy i ruszamy dalej. Gdzieś między skałami rozbijamy biwak i gotujemy coś na szybko. O 20 wieczór mamy miłą niespodziankę, kończą się góry, temperatura wraca do normy czyli jest około 22 stopnie na plusie i podnóżem gór dojeżdżamy do Beni Mallal.
Nazajutrz odwiedzamy wodospady Ouzoud. Na parkingu wita nas stado makak berberyjskich więc skrzętnie wszystko chowamy i zabieramy luźne graty z moto, bo małpy lubią sobie coś pożyczyć i idziemy na obchód wokół wodospadu. Jest imponujący, woda spada ze 100 metrowego urwiska, rozdzielając się na samym dole na kilka mniejszych wodospadów, tworząc przy tym niezliczone tęcze. Ruszamy w kierunku Casablanki. Do pokonania mamy 250 kilometrów, tak że około 15 jesteśmy już na miejscu, znajdujemy hostel za parę euro, mocno nadgryziony zębem czasu. Więc warunki takie sobie, ale za to w centrum jakiegoś gigantycznego bazaru. Co ciekawe na każdej ścianie wisi Sophia Loren, ponoć spała tu cała ekipa filmowa w latach siedemdziesiątych podczas kręcenia jakiegoś filmu. Ruszamy na podbój bazaru, street food rządzi, owoce morza, ślimaki, ryby, wszystko za grosze, więc ucztujemy zmieniając budki z jedzeniem. Po ostatnich pustynno górskich odcinkach wizyta w większym mieście była wskazana.
Kolejnego dnia docieramy do Tanger Med, gdzie kończy się nasza przygoda, pakujemy się na prom i po godzinie jesteśmy w Europie. Pierwszy motocyklowy trip na kontynent afrykański został zaliczony, jak się szybko okaże nie ostatni, Afryka wciąga.